

Fizjoterapeuta Jolanta Oleksiak
„Dzień dobry. Jestem fizjoterapeutą… Ktoś zamawiał mycie wanien?!”
Pamiętam ten dzień dokładnie. Maj tego roku był wyjątkowo upalny i pogoda nie oszczędzała nikogo. Zwłaszcza biednych studentów fizjoterapii WUM, którzy w jednym z warszawskich szpitali odbywali swoje zajęcia praktyczne, tzw. kliniki. Stawiliśmy się na zajęcia punktualnie, z niecierpliwością oczekując Pani magister odpowiadającą za podzielenie nas na grupy i rozdysponowanie zadań poszczególnym studentom. Zonder Komando (jak nazywali ją moi koledzy) pojawiła się 15 min po czasie i ze srogą miną (żeby broń Boże nikt nie pomyślał , że jest tu dla zabawy) poinformowała każdego, co mu dziś przypadło w udziale. Temu nastawianie lasera, temu kręcenie ultradźwięków przez kolejne 5 godzin, tamtemu ustawianie prądów (wysoce odpowiedzialna praca) i tak dalej. Mnie i mojej koleżance przypadła w udziale hydroterapia, czyli zejście na poziom -1 do kazamatów, piwnic pamiętających czasy głębokiego PRL’u.
Z lekkim uczuciem niepokoju, jaki zawsze towarzyszy studentom, idącym po nową dawkę wiedzy praktycznej ruszyłyśmy z koleżanką w stronę schodów prowadzących do piwnic.
O jakież było nasze zdziwienie, kiedy na dzień dobry dostałyśmy w ręce ryżowe szczotki do czyszczenia wanien. Popatrzyłyśmy się na siebie wzrokiem pt. “Co ja tutaj robię?”, ale odwrotu nie było. Cały dzień napuszczania i spuszczania wody do wanien, a później szorowania tychże napełnił nas poczuciem bezsensu i upadkiem wiary we własne powołanie i ścieżkę zawodową. Wtedy byłyśmy jeszcze bardzo młode i bardzo mało wiedziałyśmy o tym zawodzie.
To było już ostatnie 15 min naszych zajęć i przyszło mi w udziale obsłużyć ostatnią pacjentkę, która miała w skierowaniu “wirówkę” na kończyny dolne. Na myśl o szorowaniu tej ostatniej wanny kanapka z lunchu podeszła mi do gardła. No nic. “Zniesiesz to. Już prawie koniec” – powtarzałam sobie.
Ostatnią pacjentką była Pani Stanisława. Typowa historia. Zwyrodnieniowa choroba stawów kolanowych posunięta już bardzo daleko, z ogromnymi zmianami degeneracyjnymi. Takich pacjentów jest tysiące, naprawdę ogrom. Nic by jej nie wyróżniało, gdyby nie to że zaczęła mi opowiadać o swoim przypadku. Pani Stanisława była już w bardzo złym stanie, w którym nie mogła zrobić 10 kroków bez potrzeby przysiądnięcia i odpoczynku. Poruszała się tylko po mieszaniu i praktycznie nie wychodziła z niego. Zapisała się na rehabilitację, na którą jak to na nasz wspaniały system zdrowia przystało poczekała sobie kilka miesięcy.
Nie wiem na jakiej zasadzie to zadziałało. Czy to zbawcza moc “wirówki”, czy efekt placebo, czy to że Pani S. musiała wyjść z domu i dojść na rehabilitację, więc naturalnym sposobem “rozruszała” swoje stawy, ale powiedziała, że teraz jest w stanie chodzić. A co najważniejsze dla niej, może pójść ze swoim wnuczkiem (Staśkiem!) na spacer i odebrać go z przedszkola.
Po skończonym zabiegu, ni stąd, ni zowąd uściskała mnie i powiedziała, że gdyby nie MY, to jej funkcjonowanie na co dzień nie miało by sensu.
To był ten dzień. Wtedy tego jeszcze nie zrozumiałam w pełni, ale po kilku latach pracy w zawodzie fizjoterapeuty widzę to wyraźnie. Jest to wspaniały zawód, który daje ludziom nadzieję na lepsze, pełniejsze życie. I nie myślę o tym, że jesteśmy magikami, którzy zrobią pyk, trach, pach i naprawiają wszystkie mankamenty ludzkiego ciała. Niezależnie od tego, co leży w obowiązkach fizjoterapeuty, nastawianie prądów, czy terapia manualna, jego głównym celem jest pomóc pacjentowi w zrealizowaniu jego osobistego, indywidualnego celu związanego z dysfunkcją ruchu, którą ma. Pozbyć się bólu, zredukować ból, szybciej biegać, wyprostować się, poprawić siłę, wytrzymałość, kondycję, elastyczność…
To był ten dzień, w którym zrozumiałam, że jak wiele kryzysów bym nie napotkała na drodze, to jest ta droga, którą pójdę.
I mimo, że obecnie nie mam nic wspólnego z hydroterapią i “wirówką” (thanks God), to staram się by w mojej pracy zawodowej, w gabinecie z pacjentem zawsze była ze mną ta prawda, która wtedy do mnie dotarła. Że jestem dla ludzi i pracuję dla ludzi.